Blog o perfumach. W oparach popkultury.

Kiedy reformulacja perfum zaczyna boleć…


 Ten wpis będzie miejscem do ponarzekania. Jeśli czujecie potrzebę się wyżalić w kwestii perfum (inne też są dozwolone) i tematów pokrewnych – proszę bardzo, czujcie się zaproszeni.

Jestem osobą, która bardzo ekscytuje się, kiedy tylko wykryje najmniejszy przejaw zainteresowania perfumami u rozmówcy. Ostatnio, podczas spotkania z bardzo dobrą znajomą, wstąpiłam z nią do jednej z sieciowych perfumerii. Początkowo zaczęłyśmy z Agnieszką przeglądać nowości, zaczęłam podsuwać jej zapachy, które powinny się jej spodobać i obserwowałam jej reakcje na poszczególne propozycje. Bezcenne, uwielbiam takie spotkania w perfumeriach. Kiedy już pokazałam Agnieszce wszystkie perfumy godne polecenia, zwróciłam uwagę na kilka klasyków, przy których Aga stwierdziła, że musi do nich dorosnąć. To dziewczyna ze wspaniałą wrażliwością i otwartym umysłem. Ma kręg ulubionych zapachów, stara się stopniowo wychodzić poza swoją strefę komfortu i odkrywać nowe zapachy. To dla mnie niezwykłe – być  świadkiem czyjejś podróży w świecie zapachów. W pewnym momencie  podeszłyśmy pod miejscówkę perfum Chanel. Zaczęłyśmy od Piątki, ostrzegłam Agę, że nie pachnie jak powinna (ze względu na zmianę formuły). Następnie powiedziałam jej, że moje ulubione perfumy Chanel to Coco. Zarówno EDP jak i EDT są wspaniałe, różnią się znacznie (według mnie) i zasługują na przetestowanie. Sięgnęłam odruchowo po EDT, bo to właśnie toaletową Coco posiadam w swojej kolekcji. Już trzymając ją w dłoni zauważyłam, że jej płyn nie jest koloru brzoskwiniowego. Był żółto – zielony, mało atrakcyjny. Kiedy powąchałam zawartość prawie się załamałam. Co to ma być?! Niemal krzyknęłam. Coco EDT to bogata artystokratka z ciągotami do słodkiego i złego. Coco, którą miałam okazję powąchać to zapach karykaturalny, przerysowany i bez żadnej głębi – prawie jak prostak, który z puszką piwa w dłoni i wulgaryzmami na języku próbuje zaimponować porządnej dziewczynie z dobrego domu. Pierwsze moje skojarzenie zapachowe poszło w stronę zasuszonej, zakurzonej hortensji, którą moja mama trzymała kiedyś we flakonie – jako martwą ozdobę. Do tej pory nie byłam świadoma, jak reformulacja ukochanych perfum może zaboleć. Myślałam, że to lekka przesada. A teraz uświadamiam sobie, że moja kochana Coco EDT z 2009 roku to tylko około 90ml, które kiedyś mnie pożegnają i pozostaną mi te dzisiejsze popłuczyny.

Tutaj cenna uwaga – jeśli kupujecie w sklepach próbki, pytajcie o kod ze spodu flakonu z którego perfumy zostały odlane. Jeśli oczaruje Was stara wersja w próbce, a potem kupicie nową, możecie się zawieść. Może też być odwrotnie. Na tyle na ile to możliwe – pilnujcie kodów i roczników.
Kolejna uwaga – nie kupujcie Coco (zarówno EDP jak i EDT) wyprodukowanej po 2010 roku. To może zakończyć się depresją.

Jak już jesteśmy przy narzekaniu – nie mogę już narzekać na Fragranticę. Nie żebym była obrażona czy coś – spędzam tam wspaniale czas i nie wyobrażam sobie bez tego poratllu dnia. Nie mogłam jednak wybaczyć im braku rozróżnienia Coco EDP, EDT i Parfum. Teraz już każda wersja ma swoją osobną stronkę i jestem zadowolona.

Czy mój cały świat kręci się wokół Coco?


Które reformulacje zabolały Was najbardziej?
Czy znacie przypadek reformulacji, która pomogła perfumom, polepszyła je?

Tagi: , ,

Podobne wpisy