Blog o perfumach. W oparach popkultury.

Dior – Pure Poison

Moja historia z serią Poison jest nieskomplikowana. Uwielbiam klasyczną Truciznę, kocham Hypnotic. Nie miałam okazji dobrze poznać Tendre, a uśmiercone Midnight to nie moja bajka (choć doceniam ją, naprawdę!). Jeśli w tej rodzince jest Poison, który całkowicie do mnie nie przemawia to na pewno jest to Pure Poison.

Pure to pachnidło upojnie kwiatowe i ładne. Nie odnajduję w nim jednak niczego, co mogłoby mnie szczerze ująć i zachwycić. Wiele osób mówi, że In White J. del Pozo jest kopią tego zapachu. Ja wybieram Pozo – jest bardziej soczysty i wilgotny, wydaje mi się bardziej ożywiony i dynamiczny.

Pure Poison to na mojej skórze perfumy raczej statyczne i linearne, z niewielką tendencją do wyskoków. W otwarciu wita mnie bergamotka w jaśminowym szalu, przy soku z cytrusów. Ubrana jest w niby zwykłą, ale jednak efektowną sukienkę. Wygląda ślicznie, ale nie zjawiskowo – po prostu poprawnie. W sercu tego zapachu nie ma miejsca na bergamotkę, szybko zostaje po niej tylko ślad jaśminu, do którego dołączają gardenia i kwiat pomarańczy. Kwiaty te zlewają się w jeden przeciętny bukiet, momentami mam wrażenie, że pachnę jak kwiaciarnia. Pure Poison zaczyna mnie nudzić, niczym nie zaskakuje. Pachnę ładnie, ale na pewno nie spektakularnie – a tego oczekuję od marki Dior. Siła rażenia tego zapachu jest niewielka, nikt nie zwraca na niego uwagi, nie komplementuje. Może to być zasługą mojej skóry i tego, że na mnie prezentuje się ta kompozycja po prostu marnie… Nawet w bazie, gdzie całkiem dobrze wyczuwalna jest sucha nuta cedru i sandałowca w ambrowym pyłku, nie czuję żadnych dreszczy. Żałuję, że nie mam na sobie Poison, albo choćby wspomnianego wcześniej przeze mnie In White.

Perfumy te utrzymują się na mnie dość długo – przez 9 godzin. Muszę jednak sobie przypominać o sprawdzaniu ich obecności. A to jest zły znak, niepokojący. Tak mnie nudzą, że zapominam o nich, mimo iż przez długi okres czasu są dobrze wyczuwalne. Kolejny z nimi problem jest taki, że nie pachną wystarczająco specyficznie. Po tym jak spotkają się ze skórą stają się po prostu „kwiatowe”. Trudno by było rozpoznać je na kimś kogo mijamy na ulicy, są bardzo ogólnikowe, nic ich nie wyróżnia.

Gdyby ktoś mi te perfumy podarował – na pewno byłabym zadowolona i zatrzymałabym je w kolekcji. Dla mnie to jednak kwiaty casualowe (do bawełnianej marynarki), na zwykły dzień. Poszukując czegoś na lepszą okazję na pewno sięgnęłabym po jakiegoś niezawodnego klasyka, jak np. Beautiful Estee Lauder.

foto via fragrantica.pl

Tagi: ,

Podobne wpisy