Michael Kors – Sexy Amber
Nie jestem wielką fanką amerykańskich perfum kwiatowych. Jest w nich coś wielkiego, odważnego i iskrzącego, często jednak brakuje w nich czegoś ciepłego, przyziemnego. Właśnie takie kwiecie dusi mnie i nie zapewnia poczucia komfortu.
Nosząc Sexy Amber miewam momenty, w których jestem zadowolona ze swojego wyboru. To chwile w których mocniej pobrzmiewa na mnie ambra (do bólu sztuczna i drętwa, ale jednak ambra), albo wtedy kiedy mój mąż je chwali. Sama nie znajduję więcej powodów do zachwytu, na tym lista się kończy.
Sexy Amber to maksymalne obciążenie nosa trzema nutami – znajdziecie tutaj białe kwiaty, ambrę i drewno sandałowe. Początkowo najsilniejsze są właśnie kwiaty – do bólu białe, okropnie mydlane i chemiczne. Mam wrażenie, że znam ten zapach z jakiegoś detergentu. Na dokładkę dostajemy wspomnianą już wcześniej ambrę (nazywanie tej woni ambrą jest zapewne swego rodzaju nadużyciem, ale niech tam będzie…), która jest położona nie na sandałowcu, a na sterydach. Taka jakaś jest nabuzowana i przesadnie stymulowana, pachnie okropnie męcząco i drętwo – jakby właśnie wyszła z ciężkiej choroby. A nasz sandałowiec, który powinien tutaj być bazą miga gdzieniegdzie – to w kwiatach, to w powietrzu, w lekkiej dawce pudru, którą w Sexy Amber zamknięto…
Nie czuję się w tym zapachu dobrze, bo pachnie na mnie do przesady sztucznie i nienaturalnie… Prawie jak kobieta, która na co dzień jest niedbającą o siebie szarą myszką, a idąc na imprezę ma nadzieję przemienić się w Kopciuszka idącego na bal. Najlepiej bez żadnego wysiłku i przy minimalnym wkładzie finansowym. Dużo szumu i pokaźnej „mocy”, zero dobrych fundamentów. Coś mi w tych perfumach nie pasuje. Leżą na mnie tak okropnie niezdarnie, że patrząc na siebie w lustrze widzę wszystkie piksele, a na moim nosie lądują wielgachne, niedopasowane okulary przeciwsłoneczne (Korsa, rzecz jasna), wielki słomiany kapelusz, drogi zegarek i torba, a moje nogi gnają w stronę jachtu… To nie moja bajka i nie mój styl.
Wcale nie zdziwi mnie to, że te perfumy mogą się podobać. Jeśli tylko na kimś leżą ładnie, to ja się bardzo cieszę. A sama mam z tym pachnidłem problem i już pewnie więcej się nie spotkamy. Przetestuję na pewno resztę tej kolekcji. Znam Rio de Janeiro i przyznam, że nosi się je całkiem przyjemnie. Sexy Amber skazuję na zapomnienie.
* post sponsorowany
Tagi: Michael Kors, Recenzje