Yves Saint Laurent – Saharienne
Kocham perfumy – najoczywistsza oczywistość. A dlaczego wzięło mnie na takie patetyczne wyznania? Otóż testowałam Saharienne kilka razy, około pół roku temu. Byłam im bardzo przeciwna, noszenie ich było dla mnie udręką. Leżały na mnie sztywno, były szorstkie i jakby… męskie. Postanowiłam wreszcie się z nimi rozliczyć i odwdzięczyć się Saharienne negatywną recenzją. I wtedy się nią uraczyłam.
Gdzie jest to nieprzyjemne pachnidło? Co się stało z moją skórą i nosem?
Saharienne stało się dla mnie zupełnie inną historią, którą chcę dołączyć do kolekcji perfum. I dlatego kocham perfumy – potrafią zaskakiwać wtedy, kiedy zupełnie się tego nie spodziewamy.
W świetle tego co właśnie napisałam bardzo się cieszę, że padło na Saharienne. Noszę je mając wrażenie, że to taki ostatni podmuch lata… Potrafią mnie tak przyciągnąć i zaangażować, że nie myślę z utęsknieniem o puchatych i zawiesistych pachnidłach, które odkładam na jesień.
Otwarcie perfum jest całkiem oczywiste – jak przystało na aromatycznego świeżaka, mamy tutaj rozhuśtaną bergamotkę, wściekle kwaśną cytrynę i spokojne, słodziutkie mandarynki. Nuty te nie są lekkie, o nie. To woń rześka i pobudzająca, ale przy tym bardzo wyrafinowana (jak na te warunki). Perfumy Saharienne są inspirowane słynną kurtką safari, którą YSL zaprezentował w 1968 roku. Do tej pory tego typu inspiracje do mnie nie przemawiały. W tym przypadku to działa i to sprawnie.
W zapachu dzieje się wiele. W przeciągu godziny od aplikacji prezentują się wszystkie świeże i pazurzaste nuty – petitgrain, galbanum, kwiat pomarańczy. W tle czuję subtelną, ale dość suchą i zimną nutę kwiatową (takich kwiatów nie znoszę, ale tutaj mi nie przeszkadzają), która ściąga wszystkie inne nuty w całość.
To co najlepsze zostało ukryte w bazie zapachu. Zapach szybko przechodzi do sedna i pokazuje piękne połączenie imbiru z różowym pieprzem. Saharienne jest lekką i aromatyczną mgiełką, unoszącą się delikatnie nad skórą… Chciałoby się ją przytrzymać przy sobie na zawsze. Niestety, ale po 5 godzinach już nie ma po niej śladu. Tak czy inaczej – i tak warto ją poznać.
Żałuję, że nie sięgnęłam po Saharienne w czerwcu – na pewno kupiłabym na lato. Pozostaje tylko pytanie – czy wtedy bym je doceniła? Nie wiem, ale na pewno mam je na oku i w końcu będą moje.
Serdecznie polecam przetestowanie.
* post sponsorowany
Tagi: Recenzje, YSL, Yves Saint Laurent