Nie ma tego złego…
Wiedziałam, że jestem jakoś przywiązana do większości zapachów w mojej kolekcji. Część z nich była swego rodzaju antykwariatem, ale większość z nich jakoś w mojej świadomości „żyła”, ale jak wiecie – nawet z tym musiałam się jakoś uporać. Nie wiedziałam tylko, że część z moich kochanych Czytelników również jest przywiązana do jakichś perfum w mojej kolekcji. Może się to wydawać śmieszne, ale dostałam masę wiadomości typu „Kasiu, sprzedanie Sahary Cię kiedyś zaboli, to piękny zapach” albo „jak mogłaś się pozbyć Extatic Gold? Ja kupiłam je dzięki Twojej rekomendacji i jestem z nich bardzo zadowolona, wszyscy mówią, że pachnę pięknie”.
Kochani moi! Rozstanie z tymi zapachami wcale nie oznacza, że przestałam je cenić. Wręcz przeciwnie. Doceniam je jeszcze bardziej, kiedy ich nie mam. Doszłam po prostu do punktu, w którym trzymanie perfum dla samego „posiadania” stało się dla mnie uciążliwe. Porządki musiałam zrobić dla siebie. I choć może komuś się wydaje, że moja kolekcja jest uboższa o różnorodne pachnidła i że pewnie za miesiąc będzie w niej tylko wanilia, to zaręczam, że tak nie będzie.
Zachęcam Was do budowania kolekcji dzięki długim i przemyślanym decyzjom i okazjonalnym skokom w bok (w postaci zakupów w ciemno bądź pod wpływem chwili). Przez bardzo długi czas kupowałam perfumy, których idea mi pasowała, sam zapach był nie mój. No,ale jak to nie mieć żadnego babcinego szypru, albo jak można nie mieć w kolekcji jakiegoś tam killera. Otóż, można i nawet trzeba. Jeśli chcesz być typem kolekcjonera, to nie ma w tym nic złego – kibicuję i z chęcią Cię odwiedzę. 😉 Tylko, że to nie jest dla mnie. Chcę by w mojej kolekcji było po mojemu. Nawet jeśli miałoby tam być 10 flakonów, a w każdym wanilia.
Bo z zapachami jest jak z ubraniami. Jeśli kupię coś tylko dlatego, że podoba mi się na manekinie, albo dlatego, że jakaś supermodelka to na sobie miała, to włożę to do szafy i każdego dnia ją otwierając będę wzdychać do ciuchów, których nie mogę nosić. Nie są moje, są dla kogoś innego. A mnie zwiodły jakieś złudzenia, że będę chciała chodzić z córką do piaskownicy w kapeluszu z frędzlami i pomponami.
Jeśli chodzi o inne kwestie, to już dawno temu uporządkowałam szafę, kosmetyczkę w celu pozostawienia tylko tego, co jest mi potrzebne. Ktoś to nazwie minimalizmem, i niech tak będzie. A ja to nazywam wygodą. Mnie musi być wygodnie. Podobnie jest z kręgiem znajomych. Odcięcie się od ludzi, którzy nie powinni mieć ze mną nic wspólnego było oczyszczające. Wygodnie się czuję bez czegoś/kogoś, kto mnie męczy i mi przeszkadza w jakiś sposób. Dlaczego tak długo czekałam z porządkiem w kolekcji perfum? A, bo to jest nałóg, a ja jestem EDPholiczka. 😉
I choć czytając komentarze i wiadomości niektórych z Was po prostu czułam przez ekran z jakim bólem patrzyliście na moje porządki niczym na dziecko, które robi sobie krzywdę i nawet tego nie wie, to mam dla Was pocieszenie. Nie ma tego złego, daję słowo!
Wyżej wspomniane zapachy wyleciały z mojej kolekcji dlatego, że nie nosiłam ich, ale również i dlatego, że coś mnie w nich drażniło. Czegoś było za dużo, czegoś za mało. Kiedy Balmain i Ford zniknęli mi z oczu od razu mogłam skupić się na poszukiwaniu idealnych perfum, które je zastąpią. W miejsce kadzidlanej Sahary wskoczył Kenzo Flower Oriental. To moje kadzidło idealne, takie które mogę nosić każdego dnia, nie muszę czekać aż moi rodzice powiedzą „przypilnujemy Małej, idźcie sobie na randkę”. Ma puder z klasycznego Flower (kocham, kocham i tak – wiem, że wiele osób nie znosi), lekką nutkę ciepła i troszeńkę słodyczy jak genialne Gypsy Water i po czasie na skórze zaczyna syczeć subtelne, ale gorzkawe kadzidło. Czuję się w tym zapachu idealnie. Wiosną bardzo lubię Flower Le Parfum (również na zdjęciu, to ten czerwony flakon), a Oriental jest lepszy na jesień. Jestem trochę zaniepokojona, bo są to zapachy wycofane z produkcji dawno temu, ale postaram się zrobić zapas w odpowiednim czasie. Nie zamierzam się spieszyć.
Dla osób zmartwionych wylotem bursztynowego Balmain Extatic Gold mam również dobrą wiadomość. Znalazłam coś bardziej pokornego, nieco cichszego, ale w mojej ocenie o wiele piękniejszego (bo milczenie jest złotem? 😉 ) – Ambre od L’Occitane. Sprawdziłam klasyki L’Occitane i z przyspieszonym biciem serca podeszłam do flakonu Ambre. Nie twierdzę, że jest identyczny jak dawniej, bo nie jest. Jest jednak bardzo podobny – miękki i otulający. Tak się pięknie mieni i łasi do skóry… Będzie mój. I jest to mój bursztyn, bo w Balmain czułam, że dzieje się po prostu zbyt wiele. Kto mnie zna, to wie, że już moja osobowość jest dość „intense”, nie potrzebuję sterydów w postaci zapachu. Czasami tak, ale zazwyczaj bez tego daję radę. 😉
Zachęcam do poznania się z 3 przywróconymi do życia klasykami L’Occitane. Jak na razie dotarły tylko do 3 salonów w tym jednego w Warszawie i jednego w Krakowie (Galeria Krakowska). No i oczywiście można je dostać online. Nie wiem, czy to chwilowe zamieszanie i zapachy dojadą jeszcze do wszystkich salonów w Polsce, niestety ciężko się czegoś od L’Occitane dowiedzieć, a uwierzcie mi, że próbowałam. Od miesiąca uprawiałam stalking i wypytywałam o tę serię w salonach i w korespondencji. 😉 Tak czy inaczej, Ambre zasługuje na Waszą uwagę, pozostałe dwa zapachy również. Jeśli uda się przetestować, dajcie znać.
Każde pożegnanie z zapachem, którego po prostu „nie czujemy” zbliża nas do poznania czegoś o wiele lepszego. Tak jest, naprawdę! 🙂
A co słychać w Waszych kolekcjach? Jakie zakupy chodzą Wam po głowie? A może macie ochotę się jakiegoś zapachu pozbyć?
Dajcie znać 🙂 A ja biorę się za pisanie dla Was kolejnych wpisów.
Tagi: Kenzo, Kolekcja, L'Occitane, Lifestyle, Przemyślenia