Perfumowe zauroczenie tygodnia #30
Nie potrafię Wam wyjaśnić, dlaczego tak długo zajęło mi zabranie się za ten wpis. Aby więc nie wymyślać wymówek, po prostu przedstawię Wam moje ostatnie miłości. 😉
Reminiscence Guimauve jest moim największym odkryciem ostatnich tygodni. Po Covet, które jest pięknym połączeniem lawendy z czekoladą, postanowiłam poszukać innych pachnideł, gdzie lawenda wpleciona została pomiędzy słodsze nuty. I tak zupełnie przypadkiem trafiła do mnie odlewka Guimauve i od razu wiedziałam, że muszę mieć flakon. Te perfumy pachną po prostu perfekcyjnie. Początkowo aromatycznie i dość dziwnie – nie kupiły mnie od razu. Tutaj migdał przegryza się przez lawendę, miętę i neroli, i choć nie jestem od razu zaczarowana, to zapach ten zdobył moje zainteresowanie. Byłam jakby zahipnotyzowana obserwując migdały i tonkę wychodzące zza lawendy. Coś pięknego. Miękki, pudrowy zapach, którego można nazwać pewnie gourmand, ale nie jest on oczywisty i nie taki do zjedzenia. 😉
A jeśli już przy słodkościach jesteśmy, to żałuję, że więcej uwagi nie poświęca się ciekawej premierze jaką jest Lancome La Nuit Tresor Caresse. Otwiera się niemiłosiernie słodko i owocowo, ale nie znajduję tam przesadnej sztuczności. To nie jest oczywiście zapach przywołujący zapachy natury, ale na myśli mam to, że w tej swojej ulepkowatości jest naprawdę zgrabny i poprawny. A podoba mi się, bo jest waniliowy i ma w sobie intensywny akord owocowy. Na mój nos to malina i liczi „robią” całą kompozycję. Piękny i soczysty słodziak -trochę temperamentem przypomina mi The One Desire od Dolce&Gabanna. Być może skończy się na zauroczeniu, bo jest to zapach bardzo słodki i mogłabym się nim zmęczyć. Kiedy noszę go teraz (czyli około miesiąc od zauroczenia), to wcale już nie wydaje mi się taki świetny, pachnie mi momentami plastikiem i trochę mnie nudzi. Dlatego trafił do wpisu z zauroczeniami, a nie dostał recenzji podczas tygodnia z nowościami w perfumerii.
Poza słodkimi perfumami testuję ostatnio całą masę pachnideł typowo kwiatowych. Wracam do klasyków, ale takich współczesnych i przeszukuję nowości. Najbardziej zafascynował mnie Fleur d’Oranger od Serge Lutens i Lubin Grisette. Kwiat pomarańczy u Lutens to dla mnie przede wszystkim połączenie neroli i tuberozy w chłodnym, klasycznym wydaniu. To zapach czysty, przestrzenny i bardzo schludny. Nie ma tutaj mowy o spoufalaniu się z buńczuczną wiązanką rozwiązłych kwiatów, ale o idealnie skomponowanym bukiecie białych kwiatów. Na pewno dokładniej się nad nim zastanowię. Co ciekawe – latem testowałam go i byłam zniesmaczona. Wiele potrafi się zmienić jeśli chodzi o upodobania. 😉
Grisette to prześliczna i trochę zalotna kompozycja, w której główną rolę grają róża i grejpfrut. Z początku Grisette jest dość zadziorna i gorzkawa, nie do końca mnie tym przekonuje. Jednak ta róża jest taka lekka, rześka i świergocząca, że łagodzi grejpfruta, ale dzięki temu cytrusowemu podbiciu wydaje się na skórze taka żywa i pełna energii. Noszenie tych perfum to czysta przyjemność, bo wchodzą w kategorię perfum świeżych, ale w moim odczuciu bardzo kobiecych i nawet eleganckich.
Zauroczeniem i przy okazji niespełnioną na wieki miłością (chyba, że ktoś z Was sprzedaje flakon? 😉 ) okazał się Amber Ylang Ylang od Estee Lauder. Jeszcze z końcem roku mogłam go kupić, ale tak zupełnie w ciemno, nie miałam jak przetestować. Nie zdecydowałam się i kiedy niedawno dotarła do mnie próbka, to miałam ochotę odgryźć sobie język. Co mnie podkusiło, żeby tych perfum nie kupić? Są po prostu idealne i tak piękne, że ma się ochotę płakać. Mięciutka nuta bursztynowa z wanilią, sandałowiec o konsystencji bitej śmietany (tak, wiem że to drewno) i nieco mydlanym ylang są jak balsam dla zszarganych nerwów. Obcowanie z tymi perfumami jest taką przyjemnością, że naprawdę wiele bym dała za flakon. Wiele osób mówi, że Vanille Tangier z kolekcji Aerin pachnie identycznie, ale u mnie na skórze różnią się znacznie. Niestety!
Pisałam dla Was ostatnio o pięknych perfumach Reve Opulent Terry de Gunzburg. Ten śliczny kwiatowiec zawrócił mi w głowie i nie on jeden. Petit Fracas (Robert Piguet) wszedł na listę najbardziej pożądanych pachnideł i zdecydowanie potrzebuję go w mojej kolekcji. Pachnie bardzo prosto i czy czysto – taką szlachetną, ale łaskawą tuberozą z gruszkowo – kakaowym podszyciem. I nie ma w tym zapachu żadnego cukru, ale jest taka subtelna słodycz, taka niemalże transparentna. To słowem wstępu, bo z czasem Petit pachnie jak biszkopcik w otoczeniu kwiatów. I dlatego Petit wygrywa u mnie z klasycznym Fracas, które dla mnie jest po prostu zbyt głośne i przeładowane. No po prostu cudo! Mam wrażenie, że przez te perfumy mój głód kwiatowy wzrasta i aż ma się ochotę powiedzieć: dajcie mi więcej kwiatów! Widzicie, jak wiele się u mnie zmienia? Ostatnio stwierdziłam, że Chloe, którą dawniej gardziłam jest całkiem przyjemna. I tak podkradłam Mamie kiedyś wersję eau de toilette (na zdjęciu u góry) i przemiło mi się nosiło te perfumy. Jeśli więc macie jakieś ulubione perfumy z dominującymi nutami kwiatowymi – koniecznie o tym napiszcie. Jestem w fazie testowania, więc szukam inspiracji cały czas. 🙂