Serge Lutens – Fleurs d’oranger
Kwiat pomarańczy to jedyny przedstawiciel kwiatowej kategorii zapachowej, który zostaje ze mną bez względu na wszystkie zmiany moich upodobań. Jest to też chyba jedyny kwiat, który zazwyczaj podoba mi się w każdym wydaniu – surowym, nieco pikantnym, słodkim (np. połączenie z miodem w Elie Saab). Mainstream i nisza mają wiele pięknych kompozycji z dominującą nutą kwiatu pomarańczy, które polecam do testów każdemu. Na myśli mam między innymi rozbuchane Cavalli EDP, wspomniane przed chwilą romantyczne Elie Saab, ociekające wanilią Dior Addict, mydlane Prada Infusion de Fleur d’Oranger (albo jeszcze lepiej – Prada Candy Kiss!) czy czyste i przestrzenne Orange Blossom od Jo Malone London.
Fleurs d’Oranger to zapach, który pięknie się rozwija i pokazuje nam swoje różne oblicza. Choć początkowo może wydawać się obezwładniający i zbyt intensywny, to z czasem zrzuca te ciężkie warstwy, prezentując się jak lekki podmuch wiosennego wiatru. Cudo we flakonie, daję słowo!
Pierwsze minuty z zapachem mogą być trudne. Bardzo mocny tuberozowy akcent w asyście cytrusów i gałki muszkatołowej nie pozwala mi zadecydować – podoba mi się, czy nie? Mam mieszane uczucia, ale o wiele bliżej mi do miłości niż nienawiści. Jestem oszołomiona i z podziwem obserwuję, co dzieje się na mojej skórze. Początkowo Fleurs d’oranger wydaje się być zawodową femme fatale. Zionie chłodem, wyrafinowanym pięknem. Nie chce mi jednak niczego obiecać, nie pozwala się do siebie zbliżyć. Rzuca we mnie tuberozą i kwiatem pomarańczy. Tak przez około godzinę o nią zabiegam, aż w końcu ona po prostu znika. Na scenie dalej jest chłodno, ale w zupełnie inny sposób.
Słodki jaśmin subtelnie zaznacza swoją obecność i przypomina mi trochę schłodzoną herbatę jaśminową. Kwiat pomarańczy oczywiście tam jest, ale nigdy w centrum. Tak jakby „z góry” czuwał nad wszystkim i przy silnym zaznaczeniu swojej obecności po prostu rozdawał karty, albo grał innym kwiatom, by tańczyły w upragniony sposób. W filiżance utopił herbacianą różę, by dodać swojemu wynalazkowi kolejnego kwiatowego akcentu.
Od wielkiego chłodu i dystansu, poprzez letnią herbatę aż do samego końca…
A te ostatnie dwie godziny zapachu na skórze są takie… Niepozorne. Wyobraźcie sobie zasuszone kwiaty pomarańczy i zmielone drobno jak cynamon. Coś w tej nucie jest właśnie przyprawowego, ale bez wyraźnego charakteru. Nie jest ani pikantnie, ani słodko. Mam wrażenie, że kwiat pomarańczy, tuberoza i jaśmin wirują nad moją skórą subtelnie się do mnie uśmiechając.
Perfumy utrzymują się na skórze przez około 7-9 godzin. W zależności od dnia i pogody może być zupełnie inaczej. Zauważyłam, że pięknie się go nosi w cieplejsze dni (nie mówię tutaj o upale, ale temperaturze do ok. 25 stopni). Pachnie ostro i intensywnie tylko przez godzinę, a potem wyraźnie się uspokaja, nie zniechęcajcie się więc do dalszych testów, jeśli macie za sobą już jakiś nieudany. 🙂
Serdecznie polecam Wam ten zapach. Podczas odkrywania perfum kwiatowych trafiłam na masę ciekawych z nutą kwiatu pomarańczy, ale żaden nie miał takiej klasy – nie przechodzi w przesłodzone tony, nie robi się przykry. Ani przez chwilę nie czuję przesytu tymi kwiatami, pewnie dlatego, że są rzeczywiście chłodne i klasyczne. Jak dla mnie będzie idealny na ślub, czy inne ważne okazje w życiu. Sama noszę go po prostu wtedy, kiedy mam na niego ochotę. Podobną relację mam z Baiser Voile Essence de Parfum.
Perfumy Serge Lutens możecie kupić w perfumerii Pachnidełko 🙂
Tagi: Nisza, Recenzje, Serge Lutens