Hermes – Jour d’Hermes Absolu
Podczas pierwszych testów byłam przekonana, że ten zapach będzie moją miłością. Taka rześka gardenia w schłodzonym soku z grejpfruta kąpana. Ptaszki ćwierkają, przyroda nabiera barw, słońce zaczyna ogrzewać – WIOSNA! Z wielką radością przystąpiłam do globalnych testów, wypsikałam sobie całą szyję tą wiosenką i… Nie wiem jakim cudem udało mi się przeżyć pierwsze dwie godziny bez zmycia zapachu z siebie.
Śmierdkowata nuta zgnilizny, to coś z czego Jean-Claude Ellena jest znany. On potrafi te wszystkie botaniczne zapachy idealnie odtworzyć i włożyć w pachnidło tak, aby to pachniało dobrze. I choć nie jestem fanką jego dzieł, to mam do niego wielki szacunek. Bo wąchając perfumy, które on wykreował od razu wiem, że to jego sprawka. Mają w sobie zawsze coś tak realistycznego, że aż mnie to niepokoi. Coś tak dwuznacznego, że zastanawiam się nad swoją higieną i potencjalnie pleśniejącymi kotletami, które być może moja córka wrzuciła za łóżko (uspokoję Was – nic takiego nie miało miejsca, a z moją higieną wszystko ok 😉 ). Podsumowując – do tej pory nigdy żaden z zapachów Elleny mnie nie uraził ani nie zniesmaczył. Wiele z nich noszę z przyjemnością, ale żaden jeszcze nie stał się moim ulubieńcem. I Jour d’Hermes Absolu również nim nie będzie.
Ta piękna gardenia w grejpfrucie skąpana niestety bardzo szybko pokazuje się od innej strony. Pachnie grzybkiem i to w sposób, którego ja zaakceptować nie potrafię. Przed oczami mam zielone grzyby, które próbują mnie unicestwić… Straszne, prawda? Trzymajcie się, bo z czasem jest jeszcze bardziej ciekawie… Otóż te grzyby pleśnią zalatujące mają za plecami jaśmin, który ze słodkawymi uśmieszkami – drętwymi niczym smak towarzyszący lizaniu zardzewiałej blachy – tylko urozmaica wrażenie, że coś się zepsuło i to najpewniej 2 tygodnie temu. Duszę się, duszę.
Ale próbuję przetrwać. Po dwóch godzinach nie ma już śladu po tych moich przykrych skojarzeniach, a na skórze zostaje piękna kwiatowa woń, bo obok gardenii jest jeszcze coś (w nutach widnieje kwiat moreli i pewnie to on). I te perfumy pachną kobieco, ale subtelnie. To nie jest żadne tam wielkie krzykliwe pachnidło, które chce nas znokautować. Ale przyciąga i intryguje. Ma tę cytrusową orzeźwiającą nutę, która dodaje pikanterii i nosi się go całkiem przyjemnie. Nie daje z siebie nic więcej, ale może to i dobrze.
Zapach nie jest mocno wyczuwalny, albo może nie robi wielkiego wrażenia na otoczeniu. Nie zauważyłam, by ktoś się zachwycał, bądź ode mnie uciekał. Na mojej skórze Absolu zniknął po 7 godzinach, co uważam za i tak całkiem dobry wynik, bo perfumy Elleny do siekier nie należą i raczej nie przywiązują się do skóry na długo. Aby ten zapach na kimś dobrze poczuć to trzeba się zbliżyć, a więc trzeba nastawić się na samotne jego podziwianie.
I to wcale nie jest tak, że uważam bohatera wpisu za złe perfumy. Były tak przykre, a później tak zaskakująco ładne, że doładowały mnie adrenaliną i aż mam ochotę na poznawanie innych pachnideł. I o to właśnie w życiu edpholiczki chodzi – o bodźce. 😉 Jestem pewna, że ten zapach w mojej pamięci pozostanie na długo i testowanie go zaliczam do jednych z najbardziej „ciekawych” doświadczeń olfaktorycznych.