Nowości w mojej kolekcji perfum. Ulubieńcy na jesień.
Jeszcze rok temu miałam tak, że gdy tylko kończyło się lato, i robiło się chłodniej, to przeskakiwałam na pyszne gourmandy. Zupełnie pomijałam otulające pachnidła w barwach jesiennych liści. Doceniać, doceniałam, ale nie chciałam się nimi otulać. Ostatnio jednak moja miłość do oczywistych słodyczy nieco osłabła. Przy okazji zwolniłam tempo życia i postanowiłam bardziej żyć chwilą. Objawem takiego stanu rzeczy ma być wejście w perfumy, które kocham i podziwiam, ale nie miałam odwagi na noszenie ich. Jakoś tak nie mogłam się z nimi utożsamiać, coś między nami było – jakaś przepaść. Jesień 2018 przyniosła zmiany.
Pozbyłam się około 16 flakonów (przyznaję, że nie liczyłam), między innymi poleciały zapachy, które bardzo ceniłam i dalej lubię, np. D&G The One EDT albo Amo Ferragamo. Postanowiłam nie trzymać pachnideł, na które nie starcza mi skóry. 😉 W ich miejsce weszły inne pachnidła.
Pierwszym z zakupów jest Les Indes Galantes, które chodziło za mną od dawna. To taki absolutnie szalony miks wielu moich ulubionych nut. Najmocniej wyczuwam tutaj cynamon z cukrem, trochę kadziła i migdały, owoce. Jest słodki, ciepły i nieco przydymiony. Po prostu uwielbiam!
Pozwoliłam sobie również na Grand Soir MFK, po tym jak zużyłam dwie próbki (mój osobisty rekord!). Uwielbiam te perfumy na wieczór. Pachną tak elegancko, jest w nich przepych i coś otulającego, co daje uczucie komfortu. Po kąpieli i zabiegach pielęgnacyjnych nie ma lepszego zapachu do szlafroka. Oczywiście pasują też pewnie na okazje formalne, ale że wyjścia to nie jest koniecznie moje życie, to nie sprawdziłam. 😉 Wszystko przede mną! Ambra i tonka, z minimalną dawką dają tutaj niesamowity pokaz. Muszę go dla Was opisać!
Sprawiłam sobie również L de Lolita Lempicka, w starej formule. Uwielbiam te perfumy, więc kiedy znalazłam je w atrakcyjnej cenie – to było silniejsze ode mnie. Teraz mogę otulić się tą legendą kiedy chcę. Wanilia z cynamonem z lekko cytrynowym zacięciem rozjaśniają nawet najbardziej ponury dzień.
Od męża i córki dostałam Musc Ravageur. Zamarzyłam sobie fiolkę o pojemności 10ml, bo większej flaszeczki pewnie bym nie zużyła. Kto tam wie? Perfumy te stworzone są przez Maurice Roucel, który jest również ojcem wyżej wspomnianej L. I tutaj mamy nieco wzmocnione nuty cynamonu, podbicie lawendowe. Powiedziałabym, że to takie trochę bardziej „męskie” podejście do L, ale jeszcze nad tym pomyślę, ponoszę i napiszę dla Was o tych perfumach.
Na zdjęciu widzicie również waniliowego Shalimara i Baraondę. Jakoś tak te zapachy wołają moje imię i potrzebuję mieć je w rotacji, pod ręką. Ogromnie się cieszę, że wreszcie nauczyłam się oflaktorycznie cieszyć każdym aspektem mojej kolekcji, różnymi możliwościami, jakie mam. Mam nadzieję, że dzięki temu – kiedy nadejdą prawdziwe mrozy – docenię moje lepkie gourmandy i nie będę nimi znudzona w grudniu.
A jacy są Wasi obecni ulubieńcy?
O którym z tych zapachów najbardziej chcecie poczytać?
Tagi: Haul, Lifestyle, Nisza, Zestawienia